nagłowek

nagłowek

sobota, 1 października 2016

sąsiedzka szarlotka...







Niedzielne popołudnie, parne nieco, w nocy na pewno popada, może nawet burzę jakąś chmury przywieją ociężałe. Ptaki nisko latają, pracowite mrówki znów na schodach paradę zrobiły, chyba bratnią duszę wyczuły w pobliżu. Dziadek drzemie pogwizdując, życiem mocno strudzony. W radiu smętne niezwykle kawałki, jak na złość, zapodali. Babcia krząta się po izbie, zapach grzybów suszonych nad kuchnią, która zamierzchłe czasy pamięta, wokół się unosi. Tata w szopie równiutko układa, drwa co to ich cały stos wczoraj narąbał, tuż przed zmrokiem w pośpiechu. Mama, jak zwykle usiąść nie ma czasu, dobrze, że chociaż na mszy chwilkę przycupnąć jej się udało przypadkiem. Zanim kobiecie, mocno spóźnionej, w starym berecie miejsca ustąpić zdążyła, zatroskana. Biega więc, przez dzień boży cały, każdemu jakby nieba przychylić chciała, świat wybawić rada, choć to trudne takie. Zdałoby się do sąsiadów zajrzeć, już tydzień cały żadnych wieści nie ma. Tak, dziewczyny, płaszcze narzucać, nigdy nie wiadomo czy deszcz nas nie zaskoczy, przejdziemy się, spacer nie zaszkodzi przecież, a i lepiej będzie się spało. A że do sąsiadów rzeczonych ze dwa kilometry drogą piaszczystą, taką co to latem parzy w stopy, zimą zasypana po pas, wzdłuż boru, bez lamp, uczęszczana mało, korzeniami mocno splątana... Trzeba szybko wracać, by przed nocą zdążyć, na kolejny tydzień wszystko oporządzić. A wezmę jeszcze parę jabłek, smaczne takie, koszyk... gdzie koszyk? A gdzieżby tak z pustą ręką pójść, nie wypada, grzybów wianek jeszcze wrzucę. Idziemy, chmury po niebie wciąż całkiem leniwe. Przy furtce słychać gwar, śmiechów co nie miara. Kilka dni poza domem, stąd ta cisza, dzisiaj dopiero wrócić zdążyli. My z dzieciakami zaraz do zabawy, dorośli na ławce drewnianej żywo rozprawiają. Wiatr jakis mocniej włosy rozwiewa, chłodniej już znacznie zaczyna się robić. Wszyscy do środka, herbaty choć łyka wypić nie odpuszczą. Zakupy jutro dopiero w planach, do kawy więc, wstyd, niczego nie ma, lodówka pusta, sąsiadka lekko zakłopotana. Jajek jedynie kury łaskawe, naniosły chyba ze dwa mendle. A cóż to za problem, mówi Mama. Szarlotkę się ukręci, dzieciaki pomogą. Raz, dwa, ciasto w piecu rosło, jak oszalałe, a ile przy tym było uciechy. Za kilka chwil zapach dom cały wypełnił. Sąsiad, co w drugim pokoju gazetę czytał, też zaszedł nagle, by nic go nie ominęło przypadkiem. Każdy już tylko nogami przebierał, okruchem najmniejszym na wskroś się delektując. Rozeszło się, co oczywiste, jeszcze całkiem ciepłe. Wypiek wprost od serca, nie mógł się nie udać, wyszło prawdziwe ''niebo w gębie''. Tymczasem niebo właśnie, lecz teraz to w górze do odmiany, mocno pociemniało, chmury pędzić zaczęły, jak oszalałe. Deszcz chyba nadciąga od wschodu solidny, grzybów znów pewnie będzie wysyp. A przecież w domu czeka zajęć nie mało, pora więc była by wracać czym prędzej. Po paru krokach, zza zakrętu, oczom naszym ukazał się Tato. Zaczęło kropić. Martwił się nieco. Wyszedł więc po nas z parasolem. I teraz razem, rodziną całą, wróciliśmy zanim burza niebo ogarnęła sroga. Co na kolacje jemy, pyta Tata? My to właściwie nie jesteśmy głodne. Jadłyśmy szarlotkę, sąsiedzko-domową, ciepłą jeszcze, odpowiadam. O, to akurat Sąsiadka piekła, gdy poszłyście? Też Wam się udało. Nie, niezupełnie... Wiesz, tak po prostu, najzwyczajniej w świece, zrobiła ją nasza, kochana Mama. Tato uśmiechnął się znacząco, na Mamę zerknął, wyraźnie poruszony. Bo wiecie Dzieci, dobry sąsiad, to w życiu bardzo ważna sprawa...







piątek, 10 czerwca 2016

To, co nam sie udało...


Nie mamy wielkiej posiadłości, chaty na wzgórzu z widokiem na morze, ani też pieknej willi z basenem. 
Nie mamy wozów luksusowych, tych, co to się każdy obejrzy na ulicy, z zazdrością. 
Nie mamy kart złotych, kont wielu, milionów na czarną godzinę, w skarpecie. 
Nie mamy sztaby złota, sejfu za drogim obrazem skrytego, czy choćby kolii z cennym diamentem. No, nie mamy.
Nie mamy też, każdego roku, wczasów pod palmą, ani weekendów w leśnej głuszy, w zanadrzu. 
Nie mamy także monopolu na szczęście, zdrowia wiecznego i wielu innych rzeczy. Niestety. 
Jest jednak coś, co nam sie udało i od lat 10-ciu /dokładnie dziś/ czyni z nas bogaczy. 
Nieprzypadkowo w piękny, słoneczny dzień czerwcowy, założyliśmy dom, Rodzinę własną. 
I od tej chwili nie ma już Ciebie, nie ma też mnie, lecz połączone, jedno My, niezmiennie. 
W radościach, smutkach, upadkach, wzlotach, w dzień pełen wrażeń i ten całkiem zły.
I choć bez liku jest różnic między nami, a może właśnie dzięki temu, idziemy wciąż tą sama drogą, patrząc w kierunku zawsze tym samym. 
Razem, na dobre i na złe, razem dla siebie, dla Nich wciąż razem.
Dzieci, nasz skarb, dar największy, dzieło, co częścią mnie i Ciebie, przecież. 
Powiedz, czy czegoś więcej nam trzeba? 
Naprawdę wiele nam się udało...
Ania





















czwartek, 26 maja 2016

mamą być...









Idę ulicą, chodnikiem właściwie. Szybkim, równym krokiem, zmierzam do celu, podskakując prawie, jakby unosząc się w powietrzu trochę. Mam chyba ze dwie, może trzy godziny dla siebie samej, uwierzyć trudno jest w to niesłychanie. Tylko ja i cały świat,(czyt. centrum handlowe)stojący przede mną otworem. Zakupy, gdzie nikogo nie trzeba trzymać mocno za rękę. Nie muszę pchać wózka i targać całej masy przydatnych gadżetów, podawać soczku, przekąsek, produktów z półek sklepowych, by choć na chwilę zainteresować marudnego "delikwenta", nosić na rękach, gdy nóżki się zmęczą, odpowiadać na miliony pytań i rozwiązywać problemów zwariowanej "prawie nastolatki"(przecież osiem lat to niemalże dorosłość). Biegnę sama. Tak, tylko ja i długo, długo nic. Wreszcie kupię sobie parę nowych rzeczy, poprzymierzam. Wykorzystam promocje, przeglądne wieszaków całe rzędy. No toreb pełnych to dzisiaj pewnie przytargam niemało. 
Wiatr delikatnie rozwiewa mi włosy. Chyba nie bedzie padać, pranie na zewnątrz, dobrze żeby wyschło. W tle miejski gwar, rozmowy, jakiś młodzieniec szarpie za struny, śpiewa znaną piosenkę z drżeniem w głosie. Słychać brzdęk monet wrzucanych do futeralu. Zatrzymuję się na krótki moment. Zamyślam nieco. Wspominam "grajków" z Toruńskiej Starówki, tych jeszcze z czasów studiów. Fajne to były lata, beztroskie. Niby tak niedawno, a przecież tyle się zmieniło. 
Wracam do rzeczywistości po chwili krótkiej, bo słońce zaczyna mi świecić prosto w oczy. Tak, muszę sobie okulary kupić, te, takie z filtrem, może ze dwie pary nawet. Uda się nareszcie coś upolować, tyle mam czasu. Idę więc czym prędzej dalej, wyprzedaże czekają, witryny zdają się krzyczeć - wejdź nie pożałujesz! Zerkam na telefon, upewniam się, czy nikt nie dzwonił. Wyszłam z domu raptem 15 minut temu, ale przecież ktoś mógł mnie potrzebować, szukać. Młody z Tatą. Na pewno świetnie się razem bawią. Zostawiłam jogurt koło lodówki, żeby nie był taki zimny, chyba zauważy. Nie, nie będę dzwonić. Dadzą sobie radę. A soczek? Czy Julia wzięła sok do plecaka? Jest w polskiej szkole, później zostaje jeszcze na zuchach. Będzie jej się chciało pić, to pewne. Nie, nie pamiętam... Chociaż zaraz, gdy syrop przeciwkaszlowy jej dawałam, mówiłam o piciu do szkoły i husteczkach. Tak, na pewno wzięła, ale ten kaszel i katar nieustanny, sama już nie wiem, może to jakaś alergia? Martwie się o nią, Antoś też niewyraźny. Ta pogoda taka zmienna tutaj, szaro, ponuro, ciągle pada. A dziś wyjątkowo słońce świeci ostre. No tak, okulary, gdzie było to stoisko, a tam, już idę. Wstąpie jeszcze na moment obok, akurat "sale" na dziale dziecięcym, tak tylko zerknę, przecież wszystko mają. O jaki miły kocyk, niedrogo, Antkowi na pewno przyda się bardzo. To nic, że ma już ich cały kosz, fakt ten mnie nie przekonuje wcale, taka okazja, pewnie, że biorę. A i skarpetki fajne widzę, wyrósł już z poprzednich przecież, a wezmę mu ze dwa komplety. Dalej piżamki, legginsy dla Julii, no i rajstopy, tak dobra cena, ich nigdy przecież nie jest za wiele, ciągle własciwie braki w tym temacie. O, książki dla dzieci, jakie piękne, kształty, kolory, przygody Peppy również na promocji, Antoś będzie wniebowzięty, już więc w koszyku ma się rozumieć. Dla Mola mego też coś znalazłam, kolejne dwie części z ulubionej serii, może tych jeszcze nie czytała. Tak się cieszę, że uwielbia czytać, to takie waże, zaprocentuje. Patrzę ukratkiem na telefon, nadal cisza. Ciekwe czy Antek się nie zdrzemnął czasem? Znając życie to w domu, jak po przejściu burzy - armagedon istny, ale zabawa przednia, jak to faceci, trzeba im wybaczyć. A może trawę koszą, tylko żeby go nie przewiało. Niby słonecznie, ale wiatr momentami przeszywający taki. No to do kasy. Kolejne kilka sklepów. A w nich scenariusz całkiem podobny do tego opisanego wcześniej. Wreszcie sygnał usłyszałam znajomy, zaglądam do torebki, tak to mój telefon. Okazło się, że to już trzecia próba nawiązania ze mną kontaktu była. Pewnie, jak w kieckach na 6-10 lat grzebałam, tam taka głośna muzyka w całym sklepie, nie usłyszałam dzwonka, odbieram szybko. Siema, zbieramy się po Julię do szkoły, gdzie cię zgarnąć, wstawiać ziemniaki? W tle słyszę głośne halooo, mama, maaama. Co? To już ta godzina, serio? A ja jeszcze nic sobie nie kupiłam. Wszystko w porządku pytam? Tak, w jak najlepszym, to jak, gdzie będziesz czekała? Zakupy udane, zadowolona? No niby toreb kilka mam, myślę sobie, ale wszystko dla dzieciaków tylko, dokładnie co do jednej sztuki. Tak, tak, w miarę, za 10 minut, koło przystanku, wiesz tam gdzie zwykle. Ok, to my już wychodzimy. Załóż Antkowi czapkę, spał, zjadł jogurt? Pa, pa, mama - jescze usłyszałam. 
W samochodzie znów mrużę oczy, pada pytanie, gdzie okulary, mówiłaś, że dziś to już na pewno kupisz je sobie. A wiesz, nie było nic ciekawego, może następnym razem, ucinam temat. Książeczkę wyciągam, daj buziaczka mówię. Maama! uśmiech i ustka do całusa złożone, ooo łaał Pepaaa, Pepaa, radość wielka. Jedziemy. Julcia biegnie z plecakiem i butelką soku, 3/4 już wypite prawie. Uśmiecha się, ooo Mamuś byłaś na zakupach...
I tak od kilku lat właśnie to wygląda. Jestem niby tą sama osobą, a jednocześnie nic już nie jest do końca takie samo. 
Pierwsza myśl, z jaką sie budzę i pierwsza z jaką zasypiam zmęczona, i kiedy wstaje kilka razy w ciągu nocy, słysząc płacz, sprawdzając temperaturę, okrywając kołdrą, czy tuląc w ramionach. I kiedy gotuję obiad, myje okna i sprzątam lub kiedy w pracy przyczepiam kolejną kokardę i wtedy także, gdy robię zakupy. Zawsze to one w myślach moich, w sercu. Moja rodzina, moje dzieci. Mam ich już dwójkę, parkę, tak jak chciałam, uśmiecham się sama do siebie skrycie. Dziękuję Stwórcy, wdzięczna taka jestem, dumna, szczęśliwa, o pomoc i siłę w roli tej proszę. I choć dla jednych to nic wielkiego, uważam to za dar największy. To dla mnie życia sens prawdziwy. Wiem, że mam wszystko. Jestem Mamą.
Ania





















piątek, 8 kwietnia 2016

Nadchodzi...





Henryk Rusicki

"Wiosenne  pragnienia"

Nadchodzi

upragniony czas,

by nasycić duszę

soczystym nektarem zieleni

oddychać świeżością

świetlistych pereł rosy

ukoić swoje ciało

dotykiem ciepła

o zapachu stokrotek

słuchać z rozkoszą

symfonii ptasich treli,

by pokochać

niepowtarzalne piękno

wiosennych pejzaży.
















poniedziałek, 29 lutego 2016

do spełnienia...





Już za dni kilka, trzy lata bloga przyjdzie nam obchodzić, mało czy dużo, każdy sam oceni. Dla mnie w tym czasie wiele się zmieniło, całkiem też sporo takim samym pozostało. 
Jedni odeszli, innych znów przybyło. Dni upływają, życie się toczy wg planu Stwórcy. I choć nie zawsze jest to wizja, z tą w naszej głowie wyrytą, skrupulatnie zapisaną, zbieżna, to bilans, taką mam nadzieję, jest w znacznej większości dobry, dodatni i tak, jak ja, dziękować, wdzięczni być, macie za co... 

Tak wiem, rozumiem, zawsze znajdzie się powód do narzekań. 
Zawsze mogłoby być lepiej przecież... Zawsze jest mnóstwo przyczyn, dla których humor nie dopisuje lub jest się zwyczajnie w nastroju złym. Dzień smutny, szary, ponury taki, z tych, co to skończyć mógłby się w chwili, gdy tylko budzik jego nadejście nam obwieścić raczył.
I z każdej strony, ze wszystkich kątów, płyną jedynie wieści złe. Tu znów ktoś zginął, tutaj choruje, tam epidemia, wody brak, Kolejny zamach, żywioł, co niszczy wszystko dokoła, bezradność, strach. I znów wypadek, cierpienie, łzy. 
I to, i tamto, stale coś. W uszach wciąż dudnią, kłębia się myśli. Dlaczego, po co, gdzie w tym jest sens?

A może, gdyby tak na przekór, nie słuchać wcale, odciąć się od świata. Schować się choćby na chwil kilka, zapomnieć o tym, co z tylu głowy, o tym, co aż do szpiku kości przeszywa tak, że tchu czasem brak. 
Oddać się w pełni lekturze lekkiej, podelektować się melodią ciszy lub lepiej jeszcze dziecięce śmiechy, brzmiące za ścianą, spróbować zliczyć, dołączyć do nich, radości zaczerpnąć. Z klocków budowlę wielką ułożyć, piknik na kocu urządzić smaczny. Bałagan... głupstwo, później go poskromić. "Robota nie zając" - spróbować w to uwierzyć.
Kłótnie zakończyć, przepędzić smutki. Zatańczyc w deszczu, na długi spacer pójść, być tu i teraz, dla siebie, dla nich.
I choć to trudne niesłychanie, niczym zdobycie gór wielkich szczytu, to życzę sobie i Wam Moi Drodzy, byśmy znaleźli w sobie siłę. Aby tak prosto, tak zwyczajnie, drzwi przymknąć, najbliższych swych za ręce wziąć i pójść z uśmiechem, spędzić razem chwilę. Nie myśleć, nie analizować wcale, cieszyć się, kochać. Tym krótkim, cudnym momentem żyć... 

Dziękuję, że jesteście.

Ania







wtorek, 10 listopada 2015

nie umiem...




żyć chwilą...

wstać i nie myśleć o tym co było, co zdarzyć może się dnia następnego,

film móc obejrzeć bez analizy, bez rozkładania go na części pierwsze, 
tak bez emocji, łez, ściskania w gardle, 
zasnąć chwilę po końcowej scenie, bez szumu w uszach, mętliku w głowie, 
w spokoju, ciszy, zupełnie obojętnie,

nie wzruszać się, nie roztkliwiać, choćby na reklamie zwykłej, 
nie wnikać głębiej, zbytnio się nie wczuwać,

książkę przeczytać, zamknąć, zapomnieć, 
powiedzieć sobie - to nie twoja sprawa, fikcja zapewne, nic ci do tego, 
słów ważnych kilka zachować jeśli trzeba, zło zaś z pamięci wyprzeć, wymazać,

nie gdybać, nie wybiegać w przyszłość zbyt daleko, 
nie wywoływać usilnie tego czy tamtego, nie rozgrzebywać nadaremnie złego,
nie cofać wstecz się ani trochę, nie wracać, nie rozpamiętywać,
nie zastanawiać się i nie kluczyć bez większej potrzeby,

nie starać się dojrzeć tego, czego nie widać na pierwszy rzut oka,

nie tłumić w sobie złych, ni dobrych uczuć żadnych, bez przerwy w kącie zębów nie zaciskać,

wyjść z cienia czasem, o sobie pomyśleć,
zaśmiać się głośno, bez strachu, bez powodu nawet, 
spojrzeć, choć ukratkiem, przez szkieł różowych pryzmat,
zrobić coś ot tak, wbrew nawet, całkiem na przekór, 
choćby mówić mieli, że tak nie wypada,
spełniać marzenia, plany swe i cele,

nie martwić się, i o nic nie obawiać,
wyjść, trzasnąć drzwiami i wrócić, gdy sprawa rozwiąże się sama,
zasnąć, jak dziecko bez względu na porę,
na konsekwencje i listę tego, co na już, nie zważając wcale,

nie doszukiwać się drugiego dna, podtekstów, 
szklankę widzieć zawsze do połowy pełną,
cieszyć się z tego, co otrzymać, co osiagnąć, nam już się udało,


życ chwilą...
proste (?!)
ja wciąż nie potrafię.

Ania







piątek, 2 października 2015

Dom pod lasem...


Chciałam tam wrócić. 
Zobaczyć. 
Bardzo chciałam.

Zajrzec w ten świat, "zaczarowany" niegdyś. 
A może wciąż magiczny trochę?
Poczuć ten zapach, na później schować choćby odrobinę. 
W kieszeniach upchać świeży powiew wiatru, z zieleni liści - nadziei kroplę. 
W euforii wspomnień całkiem się zatracić.
W koncercie żab, z pobliskich stawów, wziąć udział miałam też w zamiarze. Tak bez biletu, bez zapowiedzi. One tak dawniej, całkiem darmo przecież, bez honorarium, grały tuż po zmroku, do upadłego, do tchu utraty. Ach, cóż to były za występy.
Przejść się po śladach ścieżką krętą, oj jakże dawno wydeptaną, nici pajęcze czasem odgarniając. 
Szyszek, jak niegdyś u Babci boku, w koszyczek mały nazbierać suchych. 
Zagajnik obejść. Piasek, co w słońcu na wskroś skąpany, z butów wysypać, na pniu przycupnąwszy. 
Na łysą górę chciałam się wdrapać. 
Chociaż na chwilę na miedzy przystanąć. Odetchnąć głębią ziemi Dziadków, lasu zapachem, poczuć to wszystko. Spokoju zaczernąć. Harmonii, wiary choć ze dwie garści uszczknąć.
Świerszcza - tubylca z uwagą posłuchać, ptaki podziwiać, drzewom znajomym w skupieniu się przyjrzeć. 
Szczekanie psów, echo, co nad wsią się niosło onegdaj, znaleźć, przywołać... 
Zachwycić się...

Chciałam tam być, tak poprostu, zajrzeć. 
Widokiem natury, lasu sie napawać. 
Dystansu nabrać, myśli poukładać. 
Wyciszyć emocje, równowagę złapać.

Chciałam tam wrócić. Zobaczyć bardzo chciałam...

Udało się wybrać więc dnia pewnego. 
Pogoda piękna, czas wymarzony, by wpaść do miejsca, gdzie tyle wspomnień, tyle dobrego kiedyś nas spotkało.

Lecz lata, które przeminęły i ludzie jacyś niezbyt łaskawi, dla miejsca tego, jak sie okazuje, bez wyobraźni, "czar zły" rzucili. I to co było zapuścili strasznie.

Byłam. Widziałam. Oczom swym do dziś dnia nie wierzę, pojąć nie umiem.

Las całkiem obcy. Dziki, ciemny. Zupełnie, jakby z innej bajki. Drogi nie widać. Pola zarosły. Staw całkiem wysechł. Wieś cicha, jakby dawno zapomniana.
A żaby? Świerszcze? Na wczasach może lub emigrować przyszło im na starość.
Po płotach, furtkach, szopach ślad zaginął. Studnia zniszczona. 
Dom - ruina. 
W środku gruz, kurz, zimno... 
Pustka.

Byłam. Widziałam. Przecież chciałam sama.

Myśli zawiłe, całkiem już nie do odplątania chyba. 
W sercu nostalgia, żal, rozczarowanie? 
Lepiej już było nie zaglądać wcale. 
Przykro jest patrzeć, jak miejsce to gaśnie. 
Wkrótce już nic, co niegdyś nasze, nie przetrwa ciężkiej próby czasu. 
Las, pewny siebie i jego mieszkańcy, rozgoszczą się tam już na stałe. Nowy lokator, nowe zasady, nic poza dzikiej natury prawem.
Którz nam uwierzy, że lat temu pare, wiodła tam żywot rodzina jakaś. Życie raz dobrem, raz złem okraszone. Pisał tam los nam różne scenariusze. Którz da wiarę...

Dobrze, że chociaż tego, co pamiętam, nikt nie jest w stanie zniszczyć czy zrujnować. Trwać we mnie będą te obrazy piękne, w snach odnawiane szczegółowo nieraz. Skrzętnie je schowam, pielęgnować będę, starać się będę nie zniweczyć tego. Oby...
Będę wspominać same miłe chwile, wśród śpiewu ptaków, szumu drzew. 
Dobre momenty, choć i złe też były. 
I opowiadać kiedyś dzieciom będę, jak to bywało w domu pod lasem...
Ania




























Henryk Rusicki


''Podróż sentymentalna''


Chciałbym raz jeszcze

postawić bosą stopę na zielonym dywanie

utkanym z dzikiej trawy



poznać tajemniczy bezmiar podwórka

z ostrymi zębami parkanu



poczuć bezcenny aromat

palonej słońcem żywicy



ujrzeć majestat łysej góry

stworzonej z miliardów ziaren kwarcu



podziwiać odwagę wybladłych porostów

walczących ciągle o przetrwanie



zrozumieć karłowate sosny

wczepione w piaszczystą zdobycz

szponami korzeni

wrócić na nieśmiertelne ścieżki dzieciństwa

i zostać